Wybierzmy się na chwilę w podróż, w przeszłość, do końcówki lat 90’tych. Do czasów rozkwitu survival horroru, do czasów kiedy reguły układał Capcom. Pasmo sukcesów osiągniętych przez Resident Evil 1-3 otworzyło puszkę Pandory. Wirtualny świat zalewały mroczne przygody pełne zombie, duchów, demonów i innych maszkar. Każde studio chciało wykazać się w tej dziedzinie, w efekcie czego otrzymaliśmy cały szereg wspaniałych gier, Alone in the Dark, Silent Hill, Koudelka, Alien, Parasite Eve, Evil Dead, Echo Night czy Dino Crisis to tylko cząstka tytułów które tkwią w mojej głowie po dziś dzień. Każdy fan grozy doskonale pamięta jak ukształtował się gatunek, który pokochali gracze. Kilka grubych lat później wszystko zaczęło się zsuwać w dół po krzywej, która w pojedynczych przypadkach wznosiła się ponad przeciętną. Zaczęło się kombinowanie, wpychanie udziwnień, zepchnięto fabułę gdzieś na drugi plan. Gry stawały się łatwiejsze, twórcy zaczęli prowadzić nas za rączkę, zrezygnowano z zagadek. Niestety, prawda jest taka, że nie wiadomo, jak, gdzie i dlaczego bum na survival horrory skończył się prawie tak szybko jak się zaczął. Dlaczego twórcy ubili gatunek, który gracze pokochali dając nam w zamian mało wymagające straszaki pełne krwawej sieczki. Obecnie ciężko jest wskazać tytuł ósmej generacji na miarę klasyków jakie tworzył Shinji Mikami czy Keiichiro Toyama. NA SZCZĘŚCIE naprzeciw oczekiwaniom ludzi takich jak ja, miłośników konwencjonalnych survivali wyszło Włoskie studio Invader z debiutem jakiego nie jeden może pozazdrościć. Zapraszam do recenzji!
Invader Studios odpaliło wehikuł czasu.
Daymare 1998, jak wspomniałem wyżej to debiutancki tytuł Invader Studios, które oficjalnie zaczęło istnieć w 2016 roku. Całe przedsięwzięcie rozpoczęło się jednak trochę wcześniej, kiedy grupa fanów i programistów, których połączyła pasja i zamiłowanie do Survival Horrorów postanowiła przenieść drugą odsłonę Resident Evil na silnik Unreal w nieoficjalnym fanowskim remake’u. Projekt umarł w butach, kiedy podczas E3 Capcom zapowiedział wielki powrót Claire i Leona. Praca jaką wykonał zespół nie poszła jednak na marne a całość przerodziła się w całkiem nowy projekt, garściami czerpiący z całej pierwszej trylogii RE, ale i nie tylko. Pracując w raptem nieco ponad 10 osobowym zespole, w domowym studiu, w niewielkim miasteczku nieopodal Rzymu, programiści stworzyli grę która okazała się powrotem do korzeni gatunku i co więcej powrotem bardzo udanym.
Przygotujcie się na walkę o przetrwanie.
Fabuła gry skupia się wokół elitarnego oddziału bio-korporacji Hexacore o nazwie H.A.D.E.S. Zaczyna się jak zwykle, grupa żołnierzy zostaje wysłana na obrzeża górskiego miasteczka Keen Sight do laboratorium z którym utracono kontakt tuż po otrzymaniu sygnału S.O.S. Cel misji jest prosty, zabezpieczyć badane przez naukowców próbki, odszukać ocalałych i wrócić w jednym kawałku. Nietrudno się domyślić co komandosi zastali na miejscu. Z pozoru pusta placówka okazuję się być pełna kreatur gustujących w ludzkich mózgach a po żywej duszy nie zostało ani śladu. Pozornie oklepane wątki i pierwsze minuty gry wskazują, że opowieść stanie się tylko tłem. Nic bardziej mylnego, misja w placówce naukowej już po chwili okaże się zaledwie wstępem do czegoś znacznie większego a wraz ze zwrotem akcji, wydarzenia z wrześniowej nocy splotą ze sobą losy żołnierzy i strażnika leśnego Samuela oraz jego żony. Gra niechętnie dzieli się z odbiorcą kolejnymi elementami układanki jednak od początku owiana jest gęstą mgłą tajemnicy i daje odczuć, że nic nie jest takie jakim być się wydaje. Suma summarum cała historia spięła się w dość konkretną i zaskakującą całość, z zakończeniem otwartym na kontynuacje.
Zombie lubią przytulaski.
Podczas rozgrywki pokierujemy aż trzema postaciami i poznamy wydarzenia z różnych perspektyw. Zwiedzając najpierw opustoszałe laboratorium, zawędrujemy do lasu, na ulice miasta, do kanałów, szpitala, na złomowisko czy do siedziby Hexacore. Wszystkie te miejscówki kojarzą się z jednym. Z resztą cała wygląda jak kadr wycięty z gier Capcomu. Nie spodziewajcie się tu innowacji a raczej klasyka niczym niedzielny schabowy. Przemarzając ciasne korytarze stajemy naprzeciw krwiożerczym zombie, których niejednokrotnie jest więcej niż pocisków w magazynku. Gra nie prowadzi graczy za rączkę, nie wskazuje kierunku i nie podpowiada co i gdzie należy użyć, nakłaniając odbiorcę do użycia mózgu. Całość poza walką o przetrwanie, opiera się również na eksploracji i zagadkach logicznych których jest co nie miara. Pokuszę się nawet o stwierdzanie, że mamy tutaj łamigłówkę na łamigłówce i chociaż większość z nich nie jest specjalnie wymagająca a podpowiedź odnajdziemy bez trudu to kilka wylało ze mnie trochę potu i zmusiło do pracy szare komórki.
Odpowiednie zarządzanie ekwipunkiem to jeden z kluczy do sukcesu.
Grając w Daymare, zapomnijcie o szaleńczej szarży rodem z filmów akcji a przygotujcie się na szachowe, taktyczne podejście. Arsenał broni jakimi dysponują grywalne postacie może nie zwala z nóg, jednak na pewno wystarcza, aby przetrwać. Pistolet, strzelba, karabin, magnum - każda postać posiada inne uzbrojenie. Wrogów jest sporo, naboi mniej a itemków leczących absurdalnie mało! Przez to całość prezentuje dość wymagający poziom trudności, więc nie ma co liczyć na letni spacer po łące. W trakcie zabawy trzeba kontrolować mnóstwo rzeczy, od wymiennych magazynków które muszą być pełne, po łączenie mikstur w celu odzyskania hp czy dobycia czasowych buffów. Starcia z bossami najczęściej wymagają odnalezienia słabego punktu wroga bądź sprytnej zagrywki ze strony gracza. Chociaż sam model strzelania pozostawia trochę do życzenia i czuć jest gdzieniegdzie brak doświadczenia oraz to, że produkcje nazwać można amatorską to po chwili przyzwyczajenia i regulacji czułości gałek ładowałem headshoty w ohydne stwory bez najmniejszych problemów.
Momenty były...
Tytuł jest przesycony easter eggami i smaczkami kulturowymi sprzed kilkudziesięciu lat. Doszukać się można mnóstwa nawiązań które cieszą oko. Nie raz traficie na charakterystyczną zieloną roślinkę wystającą z doniczki, dokumenty nadesłane przez doradcę ds. broni biologicznej chwytliwie podpisane Shinji M. Przyjemnych niespodzianek jest o wiele więcej, znajdziecie plakaty filmowe z serii Krzyk, nawiązania do kultowego Z Archiwum X, a nawet natraficie na Delorana czy kondensator strumieni. Wszystko to, to zaledwie garstka tego czego dokopać się można podczas przemierzania lokacji, zwłaszcza jedną o której nie będę wspominać nie chcąc psuć Wam zabawy!
Zombie naprawdę lubią się przytulać...
W kwestiach mechanicznych co prawda jest dość archaicznie, a model sterowania czy eksploracji daje się momentami we znaki to należy pamiętać, że jest to produkcja typu Indie i przy takim budżecie, i zasobach ludzkich, na nic więcej nie liczyłem. Cała rozgrywka składa się z tego co już znamy, na próżno szukać tutaj innowacji. Invaders Studio postawiło na sprawdzone metody tworząc grę będącą kalką tego co najlepsze w horrorach retro (Ehhh do czego doszło, że moje dzieciństwo to gry retro). Najważniejsze moim zdaniem jest to, że Daymare jest bardzo dobrze grywalny, nie odmawia posłuszeństwa i trzyma naprawdę fajny poziom, bo czy nie tego właśnie oczekuje się do gier video?
Lokację są naprawdę fajnie zaprojektowane.
Sporo zasłyszałem opinii jakoby gra notowała tragiczne spadki wydajności i posiadała cały wachlarz błędów, nie mam pojęcia skąd biorą się takie opinie. Ogrywając na PS4 Pro nie zanotowałem ograniczeń w płynności czy krytycznych bugów. Oprawa oczywiście pozostawia wiele do życzenia, modele twarzy, przeciwnicy czy lokacje, całość prezentuje niski poziom siódmej generacji. Za to otoczenie i lokacje moim mniemaniu zaprojektowane są świetnie. Jest ciemno, brudno, mroczno i co najważniejsze są zróżnicowanie. Szkoda, że nie można wleźć w każda dziurę i poszperać po szafkach, ale mimo to wciąż jest sporo pomieszczeń do przeszukania. Nie da się ukryć, że jest to horror, może nie najwyższej klasy, ale zawsze. Przerażająca cisza wypełniana jest całą gammą dziwnych dźwięków i wrzasków a na każdym rogu czają się na nas jumpscare’y, które uderzają ze zdwojoną siłą jeżeli gramy na słuchawkach.
Nie zapominajcie uzupełniać amunicji.
Zacznijmy podsumowywać, Daymare 1998 to kawał dobrej produkcji. Przyznam, że trochę obawiałem się co z tego wyniknie, ale gdzieś z tyłu głowy byłem przekonany, że tytuł ten musi odpalić. I wiecie co? Odpalił! odpalił z kopyta wracając do korzeni survival horroru, dając mi to czego od dawien dawna mi brakowało. Stara, sprawdzona formuła, którą uwielbiam a której niestety teraz jest zbyt mało. Invaders Studio zadebiutowało na rynku w świetnym stylu i jestem pewny, że gdyby dać im pieniądze i wolną rękę, to są w stanie jeszcze nie raz pozytywnie zaskoczyć. Dziesięć godzin gry, które grywalnie dało mi radochy chyba więcej niż (aż nie wierzę że to powiem) tegoroczny, odświeżony Resident Evil 3. Daymare miał wszystko to czego brakło w remake’u. Mnóstwo treści, mnóstwo zagadek i mnóstwo nawiązań do popkultury mojego dzieciństwa.
Survival jakiego już dawno mi brakowało.
W zupełności nie rozumiem negatywnych recenzji, które krążą po sieci, bo w moim mniemaniu są zwyczajnie nieuzasadnione. Jak widzicie w mojej ocenie uparcie zachwalam tę grę i wierzcie lub nie, szukałem czegoś do czego można konkretnie się przyczepić ale nie potrafię. Może dlatego że nie nastawiałem się na hitową produkcję AAA? A może dlatego że Daymare jest naprawdę mocnym tytułem, który spodobał mi się od samego początku? Wiedziałem, że otrzymam klon, miejscami 1 do 1 przypominający Residenta i tego właśnie oczekiwałem.
Dla każdego fana horroru jest to pozycja obowiązkowa i mimo że posiada trochę drewnianą mechanikę, oklepaną i powszechna formułę bez innowacji to nadal jest to solidny Indyk, w którego trzeba zagrać. Włosi wykonali kawał dobrej. Powrócili do korzeni, i zrobili to rewelacyjnie! Dla mnie jest to zdecydowanie jedna z największych niespodzianek tego roku!